Bogdan Dziworski to postać niemal legendarna. Reżyser, operator, charyzmatyczny wykładowca najważniejszych uczelni filmowych w Polsce. Wreszcie fotograf — trochę znany — trochę nieznany. Z jednej strony porównywany do Cartier-Bressona — z drugiej: amator, który przez kilkadziesiąt lat fotografował do szuflady i mało komu swoje foty pokazywał. (…) Mam wrażenie, że Dziwor ma więcej wspólnego z Vivian [Maier], niż z Henri Cartier-Bressonem. Tak jak dla niej — fotografia była dla Dziworskiego pasją, której oddawał się „po godzinach”. Żadnego ze swoich zdjęć nie zrobił na zamówienie, nie próbował ich sprzedawać ani publikować. Tak jak ona — po prostu rejestrował rzeczywistość przesuwającą się przed jego oczami. Używał podobnych środków, fotografując identycznymi aparatami na czarno-białych filmach. Miał jednak trochę inne zainteresowania — bardziej niż miejski pejzaż ciekawiły go emocje i relacje międzyludzkie, dlatego do swoich bohaterów podchodził bliżej. Może dlatego właśnie miał więcej szczęścia do ludzi, którzy co jakiś czas „odkrywali” jego zdjęcia i próbowali „coś z tym zrobić” — ocalić od zapomnienia, pokazać światu, czasem sprzedać. Tak właśnie powstał pierwszy album Dziworskiego, wydany na początku lat osiemdziesiątych w Wiedniu, przy okazji wspólnej wystawy z Cartier-Bressonem w słynnej Albertinie. Pamiętam, jak kilka lat temu, przy okazji wystawy któregoś z naszych fotografów w wiedeńskiej Brotfabrik, jeden z gości wernisażu - starszy pan - wypytywał mnie o losy tego chłopaka z Polski, który miał wspólny show z mistrzem decydującego momentu. Na pierwszą publikację w Polsce — album „1/250’” — czekał Dziworski kolejnych dwadzieścia lat.
Rafał Łochowski, kurator wystawy